Moja koleżanka zbiera magnesy na lodówkę – przywozi je z każdej wyprawy. Inna znajoma nie wyrzuci żadnej tasiemki, czy guziczka – już niedługo będzie mogła otworzyć własną pasmanterię z kilkunastocentymetrowymi kawałkami koronek. Kolega Artur kolekcjonuje pudełka po wszystkim, mówiąc, że przydadzą mu się do garażu. Ja natomiast gromadzę okulary przeciwsłoneczne. Tylko, że w odróżnieniu od moich przyjaciół, ja zbieram, bo naprawdę ich potrzebuję (a przynajmniej tak brzmi oficjalna wersja).
Jeśli chcesz dowiedzieć się, jak rozwija się obłęd, zapraszam do lektury mojego dzisiejszego wpisu.
Dzień jak co dzień – preludium obłędu
Przyznaję się bez bicia, dotychczas wytrwale broniłam się przed fotochromem. Zdecydowanie bardziej wolałam zwiększać ciężar mojej torebki o kolejne wrzucane do niej akcesoria – w tym przypadku etui z profesjonalnymi okularami korekcyjnymi przeciwsłonecznymi, niż inwestować w okulary z fotochromem. Założenia były piękne! Wyobraź to sobie: Wychodzę z domu w moich codziennych okularach (pierwsza para!), będąc rewelacyjnie przygotowaną na ewentualny, nagły atak ostrego słońca. Miałam wówczas wyjmować z torebki moje piękne etui z jeszcze piękniejszymi okularami przeciwsłonecznymi (druga!) i gestem gwiazdy filmowej dokonywać zamiany oprawek. Oto ja! Prawie jak Audrey Hepburn w „Rzymskich wakacjach”!
Rzeczywistość okazała się inna niż przewidywałam. Okulary, owszem, zawsze były w torebce. Szkoda jedynie, że przeważnie w tej, którą zdecydowałam się akurat zostawić w domu. Słynny numer a la Audrey Hepburn udało mi się zatem wykonać zaledwie parę razy.
I choć nie zdołałam odnaleźć antidotum na moją krótką pamięć, znalazłam rozwiązanie. To Winner. Nie będę Cię zanudzać szczegółami, zdradzę Ci jedynie, że skutecznie przekonał mnie do fotochromu. Od teraz zawsze mam na nosie okulary, które zabarwiają się w zależności od nasłonecznienia (trzecia para!). Te zabarwione na stałe mam obecnie w samochodzie. Wiem, co sobie teraz myślisz ale na szczęście samochód mam jeden, więc nie występuje tu ten sam problem, jaki miałam z torebką.
Jeśli wydaje Ci się, że rozwiązałam swój problem, to spieszę z wyjaśnieniami. To byłoby za proste. Okazuje się bowiem, że w domu wolę paradować w moich zwykłych, bezbarwnych okularach (to ta pierwsza para). Wynika to z tego, że kiedy sięgam po książkę w słoneczny dzień (albo czytam blisko okna), fotochromy (ta trzecia para) lekko się zaciemniają. Bardzo tego nie lubię, toteż cieszę się, że cały czas mam te standardowe okulary. Kiedy jednak wychodzę z książką na balkon, muszę znów sięgać po fotochromy, bo słońce razi wręcz nieprzyzwoicie.
Powiedz mi, myślisz że zwariowałam? To czytaj dalej!
Co się dzieje w samochodzie, czyli obłęd pierwszego stopnia
W samochodzie preferuję soczewki przeciwsłoneczne korekcyjne. Dla mnie są lepszym wyborem nawet od fotochromów w wersji dla kierowców. To dlatego, że jestem wrażliwa na światło słoneczne, a specjalna wersja dla kierujących pojazdem zabarwia się maksymalnie do 50 procent. Dla mnie to troszkę za mało.
Lubię moje okulary przeciwsłoneczne, między innymi za kolor soczewek. To szarość – ponadczasowa klasyka, która fantastycznie prezentuje się w czarnej oprawie. Tylko, że nie zawsze mam ochotę na taką sztywną elegancję. Czasem chcę zaszaleć! Takie dzikie ochoty napadają mnie najczęściej, kiedy mam zły nastrój. Wtedy też wolę soczewki o zabarwieniu brązowym (Szanowni Państwo, oto czwarta para!). Ciepły odcień naprawdę powoduje u mnie poprawę samopoczucia, co jest właściwie dość ciekawe, bo znam osoby, które w brązowych szkłach zasypiają za kółkiem (ponoć ten kolor ich wycisza). Mnie z kolei one rozweselają i dodają energii – bądź tu mądry!
Czasem czytelnicy pytają mnie, co myślę o polaryzacji do jazdy samochodem. Zawsze odpisuję im: Nie zachęcam, nie odradzam. Soczewki z korekcją barwione polaryzacyjne są bardzo kosztowne, a przy okazji daleko im do ideału w tym konkretnym zastosowaniu. Okazuje się, że kierowca w takich okularach, kiedy przekrzywia głowę lekko w bok, nie jest w stanie dostrzec deski rozdzielczej. Z drugiej zaś strony sprawdzą się w słońcu po deszczu kiedy nawierzchnia jest mokra lub wręcz przeciwnie: kiedy leje się ostry piec z nieba i szosa bardzo paruje. I tutaj ostrożnie: możesz mieć kłopot z ustaleniem odległości od innych samochodów (niewidoczne są światła LED w autach)
Polaryzacja jest absolutnie niezbędna jeśli wybierasz się na wypoczynek nad wodę. Polecam model Chrono (piąta para, gdyby ktoś miał wątpliwości).
Ania biegnie, czyli obłęd drugiego stopnia
Nie będę Cię czarować i napiszę wprost: okulary samochodowe nie sprawdzają się kiedy się spocę. A naprawdę trudno nie spocić się podczas joggingu! Idealnym rozwiązaniem okazały się w moim przypadku okulary Winner z soczewką Bi-Chromic (szósta para!). W ostrym słońcu same zaciemnią się jak trzeba, a w pochmurne dni rozjaśniają swoim jasno pomarańczowym kolorem. Ciepła barwa fotochromu to jest to, co tygryski lubią najbardziej Czy mają korekcję? Oczywiście, że tak!
Szczyt obłędu, czyli co dzieje się na stoku
Przed Państwem moja siódma para okularów: model T 637. Nie parują, mają gąbkę chroniącą przed mrozem, są dostępne w trzech wariantach kolorystycznych (mowa o soczewkach), a dzięki temu, że to „lustrzanka” nikt nie jest w stanie dostrzec, że pod spodem znajduje się wkładka korekcyjna. Mnie dodatkowo uwiódł jeszcze jeden aspekt – kolor oprawy! Uwielbiam mój kanarkowo – błękitno – biały siódmy cud świata!
Zastanawiasz się pewnie, czy „lustrzanki” są fajne. Odpowiedź brzmi: tak! Zwłaszcza, jeśli pod spodem ukryta jest wkładka korekcyjna. Wtedy po prostu jej nie widać, a w patrzeniu przez nie, nie ma żadnej różnicy. Niektórzy tylko marudzą, że podczas pstrykania selfie, odbija się w nich absolutnie wszystko! Na całe szczęście nie oszalałam jeszcze na tyle, by kupować kolejne okulary tylko do robienia selfie na stoku. No ale kto wie, może to ciągle przede mną?
Autor: Anna Pacholak